Wstęp
Tematy związane ze zdrowiem interesują chyba wszystkich. No, może prawie wszystkich, bo kiedy jesteśmy bardzo młodzi i zdrowi, myślimy, że to naturalne, tak będzie zawsze. Potem pojawiają się na świecie nasze dzieci i okazuje się, że „łapią” infekcje, a czasem inne choroby, nasi rodzice się starzeją i zaczynają mieć problemy zdrowotne. Dociera do nas, że bycie zdrowym to wielka wartość.
Ale… czy z nią jest tak, jak ze znalezieniem czterolistnej koniczynki? Zależy od szczęścia?
Wbrew pozorom takie podejście wcale nie jest rzadkie. A przecież większość chorób uprzykrzających i skracających życie ludziom w krajach rozwiniętych, jest na własne życzenie. Nie jesteśmy na nie skazani. W książce, którą obecnie oddaję do rąk Czytelników, zawarłam wiele setek naukowych argumentów za tym, by spojrzeć w nieco inny sposób na codzienne nawyki. Większość z nas nie jest w stanie natychmiast porzucić wszystkich szkodliwych przyzwyczajeń. To jest nierealne. Pozytywne jest jednak to, że małe wysiłki się sumują i niewielkie zmiany w stylu życia mogą przełożyć się na ogromne pozytywne efekty: lepsze zdrowie, samopoczucie, dłuższe życie.
Oczywiste jest, że lepiej być zdrowym niż niezdrowym. To nie podlega dyskusji. Ale już odpowiedź na pytanie, jak to osiągnąć, nie jest taka jednoznaczna. Panuje chaos informacyjny.
Z różnych stron docierają totalnie sprzeczne informacje. Nie wiadomo, komu wierzyć, bo toczy się bezpardonowa walka o klienta. Dzisiaj nie jest problemem żeby COŚ wyprodukować, sztuką jest, żeby TO sprzedać. Mogę się założyć, że wielu Czytelnikom zdarzyło się kupić spodnie czy sukienkę dlatego, że ekspedientka/ekspedient mówili: „Ach, jak pięknie pan/pani w tym wygląda”, „Kolor wspaniale podkreśla pani karnację”, „Ten fason został wymyślony chyba specjalnie dla pani/pana”. Przychodzimy do domu, przymierzamy. Dociera do nas, że lustro w przymierzalni musiało odejmować parę kilogramów i wcale nie wyglądamy w tym „ciuchu” tak, jak to entuzjastycznie przedstawiał sprzedawca. I nie możemy uwierzyć, że daliśmy się tak nabrać. Niestety. Takie podejście jest nagminne u sprzedawców różnych dziwnych terapii, suplementów czy pseudoleków. Tu już wieje grozą, bo nie chodzi o jakieś tam spodnie, tylko o ludzkie zdrowie lub nawet życie.
Nie podoba mi się, kiedy widzę, jak na każdym kroku próbują nas oszukiwać ci, którzy po prostu chcą coś sprzedać. Sytuacja sprzed kilku dni. Sklep z tak zwaną „zdrową żywnością”. Hasła „natura”, „ekologia” są modne. Dobrze się sprzedają, ale nie ma co popadać w przesadę. Może przypomnijmy przy okazji, że muchomor sromotnikowy jest w 100 proc. ekologiczny i naturalny. Chciałam kupić żółty ser bez konserwantów. Weszłam. Cena: 120 zł/kg – znacznie drożej niż inne sery bez azotynów. (No cóż, „natura” kosztuje). Zapytałam o atuty tego sera. Usłyszałam, że pochodzi z ekologicznej produkcji. Dobra, ważny argument, chociażby dlatego, że nabiał od krów pasionych trawą ma lepszą proporcję tłuszczów – więcej w nim kwasów tłuszczowych omega-3. Przebadano to i opisano(1). Kolejny argument był już słabszy – że to „ser wolny od laktozy”. Hm… no dobra, ale większość serów jest i tak wolna od laktozy, lub w najgorszym wypadku zawiera jej minimalne ilości. Podczas fermentacji bakteriami starterowymi laktoza w serach jest przekształcana do kwasu mlekowego i na ogół znika(2–4).
Zapytałam o wędliny bez konserwantów. Dla mnie to test na wiarygodność twierdzeń dotyczących tego, co możemy kupić w takich sklepach za cenę kilka razy wyższą niż podobne produkty na rynku. Radzę spróbować. Świetna zabawa (niestety, najczęściej). Usłyszałam odpowiedź, że wędliny są bez konserwantów, bo przecież to „ekologiczny” sklep. Zaczęłam drążyć i zapytałam: – To znaczy, nie mają azotynów, ani soli peklującej będącej też azotynami? Pani na to: – No nie. „TO” mają one wszystkie.
Poczułam się w obowiązku oświecić ekspedientkę, że TO SĄ konserwanty o udowodnionej szkodliwości. Nawet ostatnio była szeroko komentowana metaanaliza 15 badań opublikowana w International Journal of Cancer potwierdzająca, że spożywanie przetworzonego mięsa wiąże się ze wzrostem ryzyka raka piersi(5). A już od lat „trąbi” się o związku tych konserwantów wędlin ze zwiększonym ryzykiem cukrzycy, chorób serca i nowotworów przewodu pokarmowego. Kiedy azotyny dostają się do żołądka, gdzie panuje silnie kwaśne środowisko, powstają z nich rakotwórcze nitrozoaminy. Zaczęło się kilka lat temu od oświadczenia 22 ekspertów z 10 krajów, którzy dokonali przeglądu ponad 400 badań z udziałem setek tysięcy ludzi. 50 g przetworzonego mięsa dziennie, co odpowiada zaledwie kilku plasterkom szynki lub jednej parówce, już zwiększa ryzyko zachorowania na raka jelita o 18 proc., a to ryzyko szybuje w górę wraz ze wzrostem spożycia takich „przysmaków”. „Spożywaj mniej przetworzonego mięsa”, podobnie jak „spożywaj więcej warzyw”, to nie kolejny modny przejściowy trend dietetyczny, lecz jedne z niewielu niepodważalnych zaleceń dietetycznych opartych na dowodach. Regularnie spożywane wędliny z azotynami oficjalnie znalazły się w grupie substancji rakotwórczych, obok alkoholu, azbestu i tytoniu(6–10).
Nie lubię być okłamywana. Pisząc artykuły, spotykam się nierzadko z atakami sprzedawców suplementów i różnych dziwnych kuracji. Bo przytaczane przeze mnie naukowe argumenty są zagrożeniem dla ich zysków. A biznes kwitnie niewiarygodnie. Ze szkodą dla ludzi, którzy nie są w stanie zweryfikować tych bajek, które są im opowiadane. To niemoralne.
„Mity medyczne 2” to kontynuacja poprzedniej książki. Konfrontujemy ponownie to, w co powszechnie się wierzy, z aktualnym stanem wiedzy. Uważam, że jest bardzo waż- ne, by obalać mity i w ten sposób chronić zdrowie. Bo zaskakujące jest, w co ludzie są w stanie uwierzyć, jeśli tylko im się to odpowiednio przedstawi. Najlepiej – operując kilkoma niezrozumiałymi dla przeciętnego słuchacza określeniami („Ojej, ależ on/ona MUSI być mądra/mądry, skoro ZNA takie nazwy!!!”). Świetnie sprzedają się też teorie spiskowe: „Zmowa firm farmaceutycznych”, „Ukrywane badania”. Sprawdza się też podanie jakichś przypisów. Jakichkolwiek. Profesjonalnie wygląda, a przeciętny Czytelnik nie skontroluje, czy to są źródła uznane w świecie naukowym za wiarygodne. Ważne, że są. Podkręcą sprzedaż. Ludzie mnie pytają: „A czy słyszała Pani o TYM wspaniałym suplemencie? Oczywiście, jest zakazany w Polsce, lecz z informacji, jakie można znaleźć w internecie, daje fenomenalne efekty”.
Albo, kiedy pytam w związku z „cudownymi” suplementami: „A kto TAK stwierdził?”, pada odpowiedź: „Pani w aptece, przeczytałam to w jednej książce”. Sorry. To się nazywa PLOTKA. Naprawdę nie powinno się wierzyć we wszystko, co przeczytamy w jakiejś książce lub w internecie. Opinie w internecie są jak ściana w publicznej toalecie. To, że ktoś coś twierdzi w książce, też nic nie znaczy. Każdy może napisać, co mu się żywnie podoba i różnica jest tylko taka, że w internecie nie podpisuje się najczęściej swoim prawdziwym imieniem i nazwiskiem.
Tradycyjna medycyna nie jest idealna. Rozczarowanie nią tworzy wielkie pole do popisu dla szarlatanów. Gdyby wyciągali od nas tylko pieniądze, nie byłoby to takie straszne. Gorzej, że szkodzą naszemu zdrowiu. Żeby zadbać o nie, musimy mieć lekarza, któremu ufamy i którego będziemy słuchali. I nie polecamy tu Doktora Google. Uwierzcie mi, diagnozowanie siebie przez internet jest szkodliwe. Nie wiem, za ile zawałów serca odpowiada, ale podejrzewam, że za sporo. To się ciągle zdarza. Przychodzi pacjent z dolegliwością, która wcale nie sugeruje poważnej choroby. Ale on poczytał w internecie i był tak przerażony, że nie spał całą noc (swoją drogą, to fajnie widzieć ogromną radość po tym, jak usłyszy diagnozę). Z drugiej strony, w dzisiejszych czasach nauka rozwija się w takim tempie, że każdy, kto zajmuje się zdrowiem innych, zobowiązany jest do nieustannego aktualizowania wiadomości. Sytuacja w medycynie przypomina tę, kiedy ludzie podążają za niosącymi sztandar – to są autorytety medyczne, profesorowie, naukowcy tworzący rekomendacje, zgodnie z którymi powinno się diagnozować i leczyć. Za nimi kroczą lekarze i potem podąża rzesza pacjentów. Zdarza się niekiedy, że pojawiają się nowe dowody i okazuje się że szliśmy w złym kierunku, że np. lek zamiast pomagać, sprzyja zgonom, lub powoduje nieakceptowalne skutki uboczne. Wtedy ci niosący sztandar mówią: „Byliśmy w błędzie! Zawracamy! Idziemy w innym kierunku!”. Mylić się jest rzeczą ludzką. Ważne, by stale robić update tego, w co wierzymy, i sprawdzać, czy w świetle najnowszych dowodów TO nie okazało się już błędnym założeniem. Trzeba mieć na tyle pokory, by do tego się przyznać i jak najszybciej zaakceptować. Przykładów znamy sporo. Fenformina, tolbutamid, leki „na cukrzycę”, wycofano z rynku po tym, jak okazało się, że zamiast leczyć i przedłużać życie pacjentów, powodowały wzrost śmiertelności(11–13). W atmosferze skandalu wycofano z aptek w 2004 roku Rofecoxib (Vioxx), lek z grupy NLPZ (niesterydowych leków przeciwzapalnych), po tym jak w ciągu pięciu lat przyczynił się do zawału serca u 88 tysięcy do 138 tysięcy ludzi w samych Stanach Zjednoczonych( 14–16). Wiele leków dostępnych bez recepty niesie ze sobą podobne ryzyko i to, że są do nabycia na stacji benzynowej, nie oznacza, że są dla wszystkich bezpieczne.
Od roku 2017 szeroko dyskutuje się na świecie o potencjalnej szkodliwości leków drugiego rzutu stosowanych od lat w leczeniu cukrzycy II typu. Wcześniej była mowa o tym, że ich stosowanie wiąże się z ryzykiem niebezpiecznych mną, ale odnosić się do przytoczonych źródeł naukowych. Każde zdanie w moich artykułach to stanowisko mądrzejszych ode mnie, które tylko przytaczam. I to jest klucz. Jak bezpiecznie poruszać się w gąszczu informacji atakujących zewsząd? Komu wierzyć? Otóż… nikomu. Sprawdzać samemu źródła i na tej podstawie wyrabiać sobie opinię. Do tego zachęcam nieustannie Czytelników. Stąd tyle w tym, co piszę, cytatów, przypisów, odnośników do badań. Radzę, by nieustannie zadawać pytanie: „Ale kto TAK powiedział? Gdzie zostały opublikowane TE badania? Czy zostały potwierdzone przez innych naukowców?”. Niestety, w świecie nauki też zdarzają się oszustwa. Przykładem może być afera z resweratrolem (piszę o niej w rozdziale Wino i sauna). Weryfikacja źródeł może uchronić nie tylko zawartość naszych portfeli, ale co ważniejsze – zdrowie nasze i naszych najbliższych.
Spójrzmy holistycznie. Warunkiem zdrowia jest równowaga, ono opiera się na pewnych filarach. Jeśli którykolwiek z nich zostanie zaniedban y, będziemy mieli, prędzej czy później, problemy. Gorącym tematem są nasze jelita i zamieszkujące je niezliczone rzesze bakterii. Mówi się nawet, że jesteśmy bardziej bakteriami niż ludźmi . W ciągu ostatnich lat zgromadzono mnóstwo dowodów na to, że wiele chorób ma korzenie w zaburzonej równowadze pomiędzy grupami bakterii, dla których jesteśmy domem. Szeroko dyskutowany w świecie naukowym jest problem „przeciekającego jelita”, czyli sytuacji, kiedy do krwi trafiają fragmenty pokarmów i komórek bakteryjnych, które powinny grzecznie pozostawać we wnętrzu przewodu pokarmowego. Jeśli wdzierają się nieproszone do organizmu, robią w nim zamieszanie – stymulują odpowiedź zapalną i przyczyniają się do rozwoju wielu chorób, również z autoagresji. Mikrobiota, czyli drobnoustroje, które nas zasiedlają, w dużym stopniu decydują o naszym samopoczuciu, zdrowiu, nawet o tym, ile kilogramów pokazuje nasza waga łazienkowa. Jak możemy sobie pomóc i zadbać o to, żeby to były gatunki bakterii nam przyjaznych? O badaniach związanych z tym piszę w rozdziale: Nakarmić mikrobiotę. Stres jest elementem naszego życia. Długotrwały – szkodzi. Jeśli jesteśmy przemęczeni, zestresowani – dokładnie w takiej samej kondycji znajdują się nasze komórki odpornościowe. Zaangażowanie mięśni jest prostym i skutecznym sposobem na uspokojenie pobudzonego przez hormony stresu układu nerwowego. Mięśnie są największym i najbardziej niedocenianym organem naszego ciała. Mają wpływ na IQ, pamięć dzieci i dorosłych, nastrój i odporność. O najnowszych badaniach związanych z tym tematem w rozdziale 11 zaskakujących powodów, dla których warto się ruszyć.
Nawet najnowsze metody diagnostyczne i zdobycze farmakologii to nie wszystko. Będziemy mieli problemy, jeżeli nie zatroszczymy się o to, co jemy, jak wiele się ruszamy, jakimi ludźmi się otaczamy i co w związku z tym myślimy o sobie i świecie. We wszystkim, co robimy w życiu, najważniejsza jest motywacja. Mam nadzieję, że dzięki setkom przytoczonych dowodów naukowych pomogę Czytelnikom tę motywację zdobyć.